3 marca 2012

4

     Zaczęło się wcześnie, o poranku. Poranki nad blokami osiedla cudów zawsze są hipnotyczne. Dalej za kamienicami centrum wschodziło słońce spowijając szary beton barwami dojrzałych pomarańczy. Blask migną w dali. Agnieszka otworzyła okno. W małej kuchni której wnętrze było bardzo minimalistyczne  obok        
Agnieszki siedział kot. Z radia stojącego na półce wydobywały się kubańskie rytmy. Zapach kawy unosił się w powietrzu. Na podwórku dzieci radośnie pokrzykiwały mimo chłodnego dnia. Gdzieś w lesie za osiedlem, między słupami wysokiego napięcia przemknął wijak. Dla Agnieszki było to o tyle dziwne, że wijaki bardzo rzadko pojawiały się zimą. W zasadzie prawie wcale. Polują na jaskółki. I inne drobne ptaki. Stworzenia te były o tyle ciekawe, że jeden gołąb wystarczał im na bardzo długo. Badania, jakie prowadzą z Morwami i  z Helmami miały na celu określić skąd wychodzą wijaki. Jednak zimą jeszcze nie było to możliwe. Widziała go pierwszy raz od bardzo dawna. Grzesiek jeszcze spał.  Chociaż zwykle to on wstawał pierwszy.  
Nad sześcioma blokami osiedla widać było słońce, nieco ciemniejsze i już bardzo wysoko na niebie, jednak z centrum miasta słońce wisiało znacznie niżej. 
     ***
      Od ostatniego wpisu Kamila Morwy minęły dwa lata. Chociaż towarzystwo naukowe nie wyjaśniło wszystkich zjawisk zachodzących w Mirażowie jedno było pewne,  pewne rzeczy po prostu się działy. Czasami był błysk, czasami huk. Zdarzało się że nad rynkiem miejskim następował huk, błysk, a na ziemię telewizor neptun. Co więcej nie rozbijał się, był o dziwo sprawny. Nikt nie wiedział jak, i skąd spadł. Takie rzeczy po prostu się zdarzały. Neptun wylądował przed straganem warzywnym pani Waciakowej, która ku wielkiej radości, że telewizor spadł na stoisko starego Mietka, odbierającego jej klientów. Korzystając z zamieszania zabrała znalezisko. Sam telewizor wybuchł u niej w domu siedem miesięcy później. Jak wiadomo neptuny często wybuchały.  Zdarzało się też, że z jednego z zaułków jakich wiele wychodzili ludzie  z różnych miast. Pewien młody student z Wrocławia nie miał szczęścia. Zabłądził idąc skrótami w stronę uniwersytetu między zaułkami. Skręcił w jakąś uliczkę i wyszedł na główny deptak starówki Mirażowa, był tak przerażony i zdezorientowany że przechodnie mieli go za wariata który uciekł z Tworek. 
Biegał i krzyczał że musi zdążyć na wykład bo ma egzamin, czy coś takiego. Wpadł na wściekłą waciakową której stracił połowę warzyw i woców, ku wielkiej uciesze starego Mietka. 

-No! To masz ty stara za tego neptuna - śmiał się i wygrażał jej. Waciakowi pochwyciła chłopaka i wyprawiła sowite kazanie. Waciakowa, jako jedna z najstarszych mieszkańców Mirażowa wiedziała co się stało. Powiedziała, że pomoże chłopakowi jeśli ten naprawi to co popsuł. 
Oczywiście chłopak nie uwierzył jej za pierwszym razem. Nigdy nie słyszał o Mirażowie, takie miasto w Polsce nie istniało, a żadne połączenia z Wrocławia nie prowadziły do jakiegoś mirażowa. 
Zdziwił się dopiero gdy pod koniec dnia dotarł do dworca kolejowego.
    Budynek dworca nie był duży. betonowy klocek z wielką szklaną ścianą od wejścia. W czasie wojny część miasta została zbombardowana, dawny budynek dworca przestał istnieć. Na początku lat pięćdziesiątych budynek postawiono na nowo. Zaprojektowany przez bliżej nieznanego architekta, w typowym dla tego okresu brutalizmem architektonicznym.  Gmach bardzo podobny do hali dworca w Zielonej Górze. W środku wiało głęboką komuną mozaikowate ściany z modernistycznym "nowym" herbem miasta oraz napisem "Mirażów". Na posadzkę padały cienie stalowego szkieletu utrzymującego szklaną ścianę. Ciepłe światło było z wolna zastępowane przez mrok. Wnętrze wypełniał specyficzny zapach, wymieszanie duchoty z przeszłością. Z pięciu kas była czynna tylko jedna. Na ławkach siedziało jeszcze trzech podróżnych i jeden sztajmes, który spał.
-Poproszę bilet do Wrocławia, najbliższy pośpieszny. Powiedział bardzo zdenerwowany chłopak.
-Najbliższy będzie jutro.
-A coś wcześniej?
-Osobowy. Tak jak na tablicy. 
Chłopak spojrzał w górę. Nad kasami była umieszczona tablica przyjazdów i odjazdów. Zaniedbana, wyglądała tak, jak by nikt jej nie ruszał od trzydziestu lat. Pociąg do Wrocławia dochodził za pół godziny. 
-Ile on jedzie.
-Do Wrocławia? Chwileczkę. - Pani kasjerka wstukała coś w komputerze - Cztery godziny. 
-Eh... Niech będzie. 
obszedł dworzec i wyszedł tylnym wyjściem na peron w raz z pozostałymi podróżnymi. W zasadzie to dworzec miał trzy perony. Pierwszy przylegał do hali. Na drugi szło się przez tunel podziemny, albo przez tory. Trzeci był przedłużeniem pierwszego, znajdował się za zwrotnicą niecałe sto metrów dalej. Stamtąd właśnie odjeżdżały pociągi do dużych miast. W miejscu gdzie trzeci peron się kończył znajdowały się schody prowadzące na wiadukt. Wiaduktem biegła jedna z głównych dróg Mirażowa w stronę centrum. Gdy chłopak doszedł do peronu pociąg już stał. Trzy wagony drugiej klasy-przedziałowe. Do odjazdu było jeszcze kilkanaście minut. Chłopak rozejrzał się po okolicy zauważając rozpadającą się parowozownię, wieżę ciśnień i stary gołębnik. Z oddali dał się słyszeć gwizd nadjeżdżającej kolejki. Z dużą prędkością mknęła żółta kolejka dojazdowa z niebieskim pasem na środku składu. Kolejny gwizd odstraszył gołębie, które poderwały się z gołębnika i odleciały. Chłopak był wyraźnie sfrustrowany, zadzwonił gdzieś i bardzo raptownie wyjaśniał interlokutorowi co zaszło, i że wróci w nocy. Wsiadł do wagonu. Przeszedł przez cały tabor szukając przedziału.  Wszystkie, poza przedziałem kierownika pociągu i konduktora były puste. Wyglądało na to że był sam w pociągu. Wybrał jeden z przedziałów w tym samym wagonie, w którym był kierownik pociągu. Usiadł. Pierwszy raz jechał pociągiem bez bagażu. Dalej nie rozumiał co się stało.
Skład ruszył w chwili gdy niebo było już ciemne. Chłopaka to co najmniej zaciekawiło, ponieważ jeszcze dziesięć minut temu słońce było jeszcze wysoko nad horyzontem. Pociąg ruszył. 
      ***
   Grzesiek w końcu się obudził. Gdy wszedł do kuchni powitała go Agnieszka gorącą kawą i jajecznicą.
-Cześć kochanie
-Wyspany?
-A widać?
-Nie, Widziałam wijaka.
-To ciekawe, dziękuję za śniadanko
Była sobota, w soboty i czwartki Grzesiek miał wolne,  Agnieszka pracowała w domu, postanowili więc wyjść na miasto.  Oboje szybko się ubrali i wyszli z domu. Na klatce schodowej powitały ich zapachy gotowanego obiadu oraz prania. Kiedy wyszli oślepiające słońce odbijało się od betonu. Agnieszka zdecydowała by iść przez park. Park którym spacerowali był dość spory i wychodził na ulicę prowadzącą bezpośrednio na starówkę. Minęli stragan Waciakowej kupując u niej pomidory i kilka jabłek.
-Pani waciakowa, a co tam ciekawego u pani?
-Aaa pani Agnieszko dla mnie to nic nowego. Dalej w nogach łupa przy pogodzie. Ale ten student zaczyna mnie powoli denerwować.
-Jaki student pani Waciakowa, ? Z politechniki? 
-A nie panie Grzegorzu. Z Wrocławia. Wychodzi niby z zaułka. To już trzeci raz jak krzyczał na rynku. Pierwszy raz to biegał i wpadł mi na stragan. To mu powiedziała, że ma posprzątać. Użerał się że ma egzaminy i musi na uniwersytet
-Ale tu nie ma uniwersytetu
-No ja mu to samo panie Grzesiu, a on że jest, że ja stara głupia baba, że jak to nie ma jak szedł! To ja go za koszule wytargała i kazała posprzątać co zbroił. No i on, się uspokoił trochę. Z Wrocławia podobno.
-Niemożliwe, jak z Wrocławia?
-No on twierdzi że z Wrocławia. kazałam iśc na dworzec jak taki mądry. 
-I poszedł
-A poszedł, bo Jadźka Waszkowska sprzedała mu bilet. Bo jedyny do Wrocławia był wtedy.
-Mnie to osobiście nie dziwi -  wtrąciła Agnieszka- skoro sama wijaka widziałam. 
-Zimą? -zdziwiła się pani Waciakowa
-W zasadzie to za raz wiosna.
-Pani Waciakowa, a skąd on rzekomo przyszedł?
-A stąd panie Grzesiu. - Waciakowa wskazała na wąską uliczkę prowadzącą do Placu Walecznych.
Grzesiek zapłacił Waciakowej, i skierował się w stronę alejki. Agnieszka jeszcze została rozmawiając z Waciakową o wijaku. Wieść o pojawieniu się wijaka niezmiernie ucieszyła Waciakową, w końcu zrobi się cieplej. Ile można stać na mrozie całymi dniami? Rozmowę przerwał telefon
-Grzesiek? 
-Tak! Nie mogę wrócić... Cholera pełno tu ludzi. Jest dzisiaj jakiś festyn czy coś?
- Nie, gdzie jesteś?
-Nie wiem, ale raczej nie w naszym mieście, czekaj chwilę tam jest jakiś plac... O cholera!
     Grzesiek wszedł w alejkę. W zasadzie to rzadko tędy chodził, długa  alejka  z kocich łbów oddzielała od siebie dwa ciągi kamienic do których wchodziło się od strony starówki. Czasami skracał sobie drogę tą własnie uliczką jednak wcześniej nie zauważył bramy znajdującej się mniej-więcej na środku zakręcającej alejki. Z kilku okienek wybiegały dźwięki grającego radia, brzdęki garnków i zapach pomidorowej. Chociaż Grzesiek nie wiedział która godzina bez wątpienia zbliżał się obiad. Łukowata brama była już bardzo stara, w miejscu gdzie było okienko była dziura. Grzesiek zajrzał do środka. Korytarz prowadził na kolejną alejkę. Otworzył bramę i przeszedł przez ciemny korytarz w którym pachniało stęchlizną. Kiedy wyszedł oślepiło go  światło słońca. Było tu kilka rozchodzących się alejek. Wybrał najwęższą i zaczął iść między starymi kamienicami. Teoretycznie powinien wyjść z powrotem na rynek. Tak się jednak nie stało. Nie było żadnych tabliczek a ni znaków. Chciał wrócić ale to mu się nie udało. Skręcił w końcu w jedną z alejek która zdawała się wychodzić na jedną z większych ulic, ale nie rozpoznał w niej żadnej znanej mu alejki, czy zaułku które ciągnęły się do o koła rynku w Mirażowie. W końcu zadzwonił do Agnieszki. Kiedy z nią rozmawiał wyszedł na jedną uliczkę pełną ludzi i sprzedawców. Wydała mu się znajoma. W końcu wyszedł na plac. Jego oczom ukazał się kościół Mariacki.